WYWIAD ZE
ZBIGNIEWEM HOŁDYSEM
Stuknęła panu "pięćdziesiątka", jak samopoczucie?
Takie jak zawsze. Domyślam się, że to brzmi trochę jubileuszowo, może
trzeba zacząć się sprężać, albo trochę zwolnić, ale tak naprawdę nic
nienormalnego się nie dzieje.
Zmienił się pan? Zamiast charakterystycznej skórzanej czapki nosi pan
kapelusz...
Tamtą czapkę ktoś mi ukradł, pewien malarz. Drugą zgubiłem, miałem ich
zresztą całą kolekcję. Fizycznie z pewnością się zmieniłem. Ważę 25
kilogramów więcej. Wewnętrznie chyba też. Co prawda jestem cały czas na
tym samym kursie, ale już w innym miejscu. Gdy zakładałem "Perfect" było
we mnie bardzo dużo idealizmu, zadziorna dawka cynizmu i dość pokaźne
doświadczenie. W tej chwili w potrawie, która nazywa się Zbigniew Hołdys
dominuje doświadczenie. Powinna być smaczniejsza, ale kto tam wie...
Wspomniał pan o swoim cynizmie. Czy to nie on przyczynił się do tego,
że w czasach ogólnie niewesołych założył pan zespół o pozytywnie brzmiącej
nazwie "Perfect"?
Eeee... To nie jest wcale aż tak skomplikowana historia. Istnieje
fenomenalna wokalistka i pianistka blues-rockowa, która nazywa się
Christine Perfect. Jej nazwisko usłyszałem po raz pierwszy, gdy miałem 16
lat, grała w zespole Chicken Shack i było dla mnie zjawisko niezwykłe. Gdy
zaczynaliśmy grać byłem już po kilkuletnim pobycie w USA i wiedziałem, że
muszę znaleźć nazwę, która w razie czego pozwoli zespołowi zaistnieć poza
granicami kraju. Nazwa "Perfect" była hołdem dla wielkiej artystki i
uniwersalnym słowem, które w angielskim znaczy wiele. Nie pasowała
natomiast "Trybunie Ludu", która napisała, że nie stać nas nawet na polską
myśl.
No właśnie. Wielu młodych ludzi, którzy słuchają starych piosenek "Perfectu"
nie ma pojęcia, w jakich czasach przyszło panu tworzyć zespół...
I co, mam opowiadać o komunizmie? Eee... Pamiętam, że zawsze, jak nie
chciałem czegoś zjeść, to moja babcia wspominała o okupacji i surowej
słoninie, która była rarytasem. Tak nie można. Żyliśmy w czasach tak samo
trudnych, jak dzisiejsze. Tamta trudność była dla mnie jasna do
zdefiniowania, miała swój adres - Komitet Centralny PZPR i wszystkie złe
wiadomości pochodziły właśnie stamtąd. Dzisiaj można by się zastanawiać
kto pełni podobną rolę i kto zmusił ludzi, by przestali wierzyć w Lenina,
a zaczęli wierzyć w figurki na banknotach.
Ale może warto przypominać o dawnej cenzurze i o komisjach
artystycznych?
Przecież dziś nie ma różnicy. Mam nikłą nadzieję, że będzie pan mógł to
opublikować. Jeżeli decydent z radia ZET mówi, że nie będzie emitował
piosenek jakiegoś wykonawcy, to czym on się różni od decydenta z ulicy
Mysiej? Niczym. To jest ta sama krew. Wtedy oddano władzę dyletantom,
którzy mieli kontrolować przepływ idei. Dzisiejsi dyletanci robią
dokładnie to samo dla pieniędzy. Dla mnie nie ma różnicy między szefem
propagandy z PZPR, a dyrektorem stacji radiowej Zet czy RMF. Tamci
klęczeli przed Leninem, ci liżą buty fabryce proszku do prania. Tutaj
geniusze formatu Beatles czy Hendrix zdechliby z głodu. Dostaję taśmy "demo"
od różnych wykonawców, czasem - proszę mi wierzyć - światowego formatu,
którzy nigdzie w Polsce nie zostaną zagrani, co im zresztą zakomunikowały
wytwórnie fonograficzne. Kiedyś sądziłem, że jak się ukręci łeb czerwonej
hydrze, to pojawi się tęcza i od tej pory będzie cudownie. Nieprawda, to
nadal jest bestia, tylko innego koloru. Kto wie, czy nie o wiele
skuteczniej nie dopuszcza do głosu utalentowanych ludzi.
Kiedyś podobno wystarczyło dać komuś "w łapę". Dzisiaj chyba tym
bardziej...
Jest pan w błędzie. Wtedy też nie wystarczyło. Ale najpierw uwaga i to
ostra. Mój zespół nigdy nie zapłacił nikomu za granie muzyki. Natomiast
niektórzy cierpieli z tego powodu i to poważnie. Gdy Piotrek Kaczkowski z
"Trójki" puścił na antenie "Autobiografię" natychmiast zadzwonił do niego
dzisiejszy dyrektor programu 1 TVP Sławomir Zieliński i powiedział, że
jest zwolniony. Piotrek był znawcą muzyki i patriotą, puścił ją dlatego,
że wiedział, iż jest to ostatnia szansa dla tej piosenki, ponieważ tego
dnia szukała mnie służba bezpieczeństwa. Inny przypadek: towarzysz
Jaskiernia zakazał puszczania piosenek "Maanamu", bo zespół nie chciał
wystąpić przed Komsomołem. A jednak Niedźwiecki puszczał ich na liście
przebojów, choćby namiastkę, tyle że jego głowa dyndała na włosku. Szmalec
mógł załatwić niektórym tylko jedno: jeżeli już przeszli przez wszystkie
katorgi systemu komunistycznego, to ostatnim ogniwem mógł być jakiś
człowiek w radiu, do którego należała decyzja, czy uczyni kogoś sławnym.
Mnie to nigdy nie dotyczyło, ale fakt jest taki, że znam ludzi, którzy
brali.
Czy słucha pan "Perfectu"?
Starego, czy tego, co jest dzisiaj?
Myślałem o tym starym...
Miałem różne fazy. Po chorym ataku na mnie w wykonaniu Markowskiego i
byłych kolegów słuchałem piosenek "Perfectu" z zażenowaniem i mówiłem
sobie: Boże, jakie to było zakłamane... Jaki to fałsz... Słuchałem z
zaciekawieniem fragmentów jakiejś gitary, perkusji, ale gdy pojawiał się
śpiew nie mogłem tego znieść i robiło mi się niedobrze. Kuliłem uszy.
Teraz nie mam już tego odczucia odrazy. Koledzy sprowadzili nazwę Perfect
do roli klezmerskiej kapeli na przyjęciach, to nie jest dzieło, które
stworzyłem. Dochodzę do wniosku, że "Perfect" nie był jednolitym
organizmem, choć tak się wszystkim wydawało. Kiedy go montowałem,
jednoczył nas cel, taki kozacki napad na bank. Podzieliłem role, z Grześka
zrobiłem frontmena. Był zdziwiony, na pierwszy koncert przyszedł w
garniturze i krawacie, kazaliśmy mu go zdjąć, był speszony ale szybko
uczył się swojej roli w tym napadzie. W zespole był fenomenalny basista
Zdzisiek Zawadzki, wspaniały perkusista, z którym zawsze rozpoczynałem
pracę nad utworem, doskonały uniwersalny gitarzysta. Każdy rozumiał swoją
rolę, pamiętając jednocześnie o tym, że jest szef tego gangu, który ma
swoją wizję artystyczną i że ja nim jestem. Moją rolą było przekonanie
ich, że to jest również ich muzyka i że powinni ją pokochać. Próby trwały
6 miesięcy po 8-9 godzin dziennie. Jedną piosenkę graliśmy 20 razy pod
rząd. Nie kontaktowaliśmy się wtedy z nikim. Stanowiliśmy wspaniały,
zgrany organizm.
A co z dzisiejszym "Perfectem"?
Nie znam tej muzyki. Słuchałem jakichś nagrań ze względu na ochronę praw
autorskich, bo tam się działy dziwne rzeczy. Powiem szczerze - to jest po
prostu gorszy zespół. Przez pewien czas starał się jeszcze korzystać z
dawnych wzorców kopiując wszystko, co się da, począwszy od mojej
konferansjerki, przez kolejność granych utworów, aż po harmonie i rytm.
Nie mówię o nazwie, bo to sprawa znana, przecież jest przeze mnie
zastrzeżona w Urzędzie Patentowym. Powiedziałem sobie jednak, że nie będę
interweniował przeciwko ludziom, z którymi coś stworzyłem i to tylko po
to, żeby ich zniszczyć. Skoro nie mogą nic wymyślić sami - to niech już
tak będzie. Trudno.
Wraca pan ostatnio na scenę z regularnością Jamesa Bonda, choć za
każdym razem na krótko. Odzywa się temperament?
Dla mnie to wszystko jest normalne i mówiąc szczerze dziwię się, że inni
ludzie się dziwią. Nie jestem zwolennikiem tezy, że zesłał mnie Bóg.
Owszem, mam talent do robienia w sztuce pewnych rzeczy, które wywołują
zamieszanie. Patrzę dosyć surowo na siebie i na to, co się dookoła dzieje.
Ciekawe, że nie grałem w Polsce przez 17 lat, a nadal pisały o mnie
gazety, jakbym stale coś robił na scenie. Ludziom się wydawało, że nadal
istnieję, a przecież mnie nie było. Siedziałem w domu, wychowywałem syna,
czytałem prasę i zastanawiałem się, jak to się dzieje?
Wśród rockmanów, zwłaszcza tych, którzy grali jak pan, w latach
osiemdziesiątych i delikatnie mówiąc nie oszczędzali się, panuje obecnie
moda na przyznawanie się do swoich nałogów. Czy pan również dokonuje
takiej ekspiacji?
Alkoholikiem się jest już zawsze, choćby się nie piło i 20 lat. Ja nie
piję odkąd urodził mi się syn, czyli ponad czternaście lat. Nie wiem ile
kosztuje alkohol w sklepie, czy 5, czy 50 złotych. Ale proszę mi wierzyć,
jeszcze sześć lat po skończeniu z piciem odnotowywałem każdą podwyżkę ceny
mojego ulubionego piwa i pamiętałem, w którym lokalu była do nabycia moja
ulubiona whisky.
Powiem szczerze - mnie po prostu żal jest ludzi, którzy piją, żal mi tych,
którzy biorą narkotyki. To straszna choroba, chociaż paradoksalnie sam
zawdzięczam alkoholowi bardzo dużo. Dzięki piciu upadłem bardzo nisko, co
inaczej nie byłoby możliwe. Nikt mnie nie mógł zobaczyć leżącego na
trawniku, bo miałem za silny organizm, ale w mojej głowie działy się różne
rzeczy. Parokrotnie zerknąłem na kurek od gazu i pomyślałem, że może warto
go odkręcić. Pewnego dnia postanowiłem jednak znowu powędrować do góry.
Mój kłopot polega teraz na wielkim dylemacie duchowym i logicznym. Otóż ja
pomagam mojemu przyjacielowi Markowi Kotańskiemu jak tylko mogę, ale gdy
mnie ktoś pyta o to, czy narkotyki powinny być legalne, odpowiadam, że
tak. Tych roślin nie wymyślili źli ludzie, wymyśliła je natura. Opium jest
palone przez miliony ludzi na świecie i to jest część ich kultury. W
Polsce miliony ludzi chleją produkt fermentacji, jakim jest wódka. Pijani
zabijają jedni drugich samochodami i to nikogo nie drażni. Nasza kultura
zaakceptowała alkohol, płynny narkotyk, nie potrafi zaś zaakceptować
marihuany czy amfetaminy. Coś w tym jest z obłudy.
Wedle wszelkich praw ludzkich nikt nie ma prawa zabronić drugiemu
człowiekowi przeżyć życia tak, jak on chce. Także na dnie, na haju czy po
pijanemu. Jeżeli tak chce - trudno, jego wybór. Pomyślmy co się stanie,
jeśli zmusimy kogoś do życia na trzeźwo i on nie wytrzyma, i odbierze
sobie życie? Kto z nas weźmie za to odpowiedzialność? Na nas, którzy
wiemy, czym może się skończyć picie lub branie narkotyków, spoczywa
jedynie obowiązek pokazania, że na trzeźwo może być naprawdę pięknie. Ale
nie możemy dać żadnej gwarancji, że tak będzie. Gdy mój syn zapytał mnie o
narkotyki, opowiedziałem mu wszystko i zawiozłem do hospicjum Marka
Kotańskiego, pokazałem 20-letniego starca, który umiera na łóżku i
powiedziałem - to jest heroina. Tytus kiedyś i tak sam dokona jakiegoś
wyboru, ale już teraz wie jak pani heroina wygląda z bliska.
Czy część tej prawdy o alkoholu pochodzi z okresu pana znajomości z
Janem Himilsbachem?
Z Jankiem spędziłem dwa lata, bardzo intensywne, bo spaliśmy w jednym
łóżku. To był czas, gdy rozstałem się z moją dziewczyną, a Jasio przeżywał
swoje wielkie rozterki. Wtedy napisał mi nawet tekst do piosenki,
beznadziejny, strasznie pokręcony, o Murzynie, który rozładowywał kartofle
z wagonów. Nie było tam rymu, rytmu, frazy, nie dało się w żaden sposób
napisać do tego muzyki. Piliśmy dużo i byliśmy nędzarzami. Ja byłem młody
i piękny, a on stary i przebiegły, więc kombinowaliśmy jak się dało. Jak
go poznałem? Siedziałem raz w winiarni modląc się, żeby przyszedł ktoś
taki, jak on. Nagle otwierają się drzwi, wchodzi Jasio. Podchodzi do
mojego stolika, nie patrzy na mnie, siada i nie witając się mówi: Nalej mi
tu. Ząb mnie kurwa boli w sercu. W jedną sekundę uwierzyłem w przestrzeń
myślenia tego człowieka. To nie były zwykłe brzydkie wyrazy, to było
literackie cudeńko. W tym jednym zdaniu zawarta została cała istota
dramatu, który wówczas przeżywał. Takich sytuacji były setki. Piliśmy z
Jankiem dużo, ale mieliśmy takiego przyjaciela, który powykręcał krany w
mieszkaniu i wymienił je na salicyl. To nie było dla nas. Uliczne pijaczki
nas omijały, bo wiedziały, że pijemy szlachetne trunki, a oni poszukiwali
czegoś z kiosku lub apteki.
Przestał pan pić dzięki Tytusowi. Gdy kilka miesięcy temu zobaczyłem w
telewizji, że wspólnie z synem promuje pan nową książkę o Harrym Potterze,
pomyślałem, że musi być między wami więź szczególna...
Moi rodzice nie skumali mnie nigdy. Matka mieszka w Warszawie, ale nie
widziałem jej kilka lat. Nie odczuwam takiej potrzeby. Nigdy nie byliśmy
specjalnie blisko, ja zawsze szedłem swoją drogą i ona jej nigdy nie
zaakceptowała. Dzięki temu wiem, co znaczy stracić rodziców za życia. I
gdy sobie wyobrażam, że mógłbym z własnej głupoty stracić syna, to myślę
od razu tak: to jest jego życie, niech robi, co chce. Moim psim
obowiązkiem jest być zawsze tam, gdzie on mnie potrzebuje. Być kibicem
jego wszystkich poczynań. Kiedyś Tytus pokocha dziewczynę i będę musiał ją
zaakceptować w tej samej sekundzie, a nie tłumaczyć, że jest brzydka czy
zła. Więc jeżeli on pokochał Harry Pottera, to jakie miałem wyjście?
Zrobię to, czego właśnie nie zrobili moi rodzice, bo inaczej stracę go na
zawsze. Mamy identyczne geny, które decydują o charakterze i pasjach, aż
mnie to dziwi. Tytus nieoczekiwanie został oszalałym fanem sportu w wieku
8. lat, podobnie jak ja w swoim dzieciństwie, choć nigdy o tym nie
rozmawialiśmy. Ja miałem swoje dziecięce pasje literackie, z których
płynnie w wieku 14 lat przeszedłem w muzykę. Z Tytusem jest dokładnie tak
samo. Pisał opowiadania, teraz słucha godzinami znakomitych amerykańskich
zespołów, śpiewa, uczy się grać na gitarze. Nie wiem, co z tego będzie...
|